piątek, 7 grudnia 2012

Rozliczenie...



                Chodzę do szkoły, bo muszę. Nie mam najmniejszej iskry zapłonowej, ani odrobiny zaparcia, ale nie mam też innego wyjścia. Leszek… No, cóż. Był i się zbył. Wyparłam go z pamięci, a w mojej głowie powstał mur oddzielający mnie od sama nie wiem czego. Nawet się w to nie zagłębiam. Nie szukam w pamięci rzeczy, które kiedyś robiłam, a dzisiaj z niewyjaśnionych przyczyn zniknęły. Nie wywołuję obrazów z przeszłości, bo chcę wiedzieć od czego chroni mnie ołowiana ściana. Nie wytrzymam nerwowo, jeśli zacznę drążyć. Rozerwę się wewnętrznie, jeśli niczego nie znajdę. Zginę, jeżeli wytrwam tę próbę i odnajdę sedno. Pogrążę się do reszty w oceanie niezidentyfikowanych myśli i uczuć. Stoczę się po egzystencjalnej równi pochyłej natykając się na każdy kamień na mojej drodze. 

                 Nie potrzebuję zatracenia. Nie potrzebuję nicości. Zachłannie jak wody pragnę kontroli nad swoim życiem. Poczucia, że coś mi wreszcie wychodzi. Codziennie jednak walczę z obezwładniającą bezsilnością i niechęcią. Podejmuję szpadę i atakuję. Prę do przodu z nikłą nadzieją lepszego jutra. Że być może to właśnie po tej nocy nadejdzie przełom. Budzę się z niemiłym skurczem w żołądku, że ten poranek jest tak samo szary jak wczoraj. Że nic się dzisiaj nie zmieni. Wychodzę z domu, a powietrze wokół mnie jakby stoi. Jest ciężkie i natrętne. Wdziera się w moje nozdrza drwiąc, że życie idzie dalej, a ja zamarłam. Tkwię w martwym punkcie bez przyszłości. Tworzę jedynie kolejną szarą i nieruchomą cegłę będącą tłem dla świata. Kiedyś się wyróżniałam. A tu ładnie śpiewałam, dokładnie recytowałam, lekko pisałam i zatracałam się z niezrozumiałą, równocześnie dziwnie piękną pasją w czytaniu książek. 

                 Teraz? Teraz to, co kiedyś mnie wynosiło ciągnie mnie ku samozagładzie. Wciąż wymagam od siebie więcej i więcej, a mój organizm nie wydala. Czy to źle, że dążę do doskonałości? Czy to źle, że pragnę kontynuować życiowe pasje? Nie mam już na nie czasu trawiona bezsensownością działań, które w żadnym przypadku nie przynoszą mi życiowego doświadczenia. Jedynie upokorzenie i znienawidzenie. Pogarda, jaką w tej chwili pałam do pewnych spraw trawi mnie niczym płomień. Od wewnątrz, po kolei ogarniając poszczególne tkanki, aż w końcu zapłonę żywym ogniem. Wyleję żółć na zewnątrz i… Pozostanę pustą, zużytą skorupą. Bez życia, bez przyszłości, na której zostanie zbudowany nowy porządek. Bo ja przeminę wraz ze świetnością innych. Wraz z porażkami rówieśników. Wraz z ich sukcesami. Potem już zabraknie mi czasu na działanie. Zniknę. Samotną przy początku, samotną przy kresie. Wiecznie pytającą los: czy to właśnie mój czas? Czy to właśnie tak miałam przeżyć życie? Czy to właśnie był pokaz, w którym grałam główną rolę? Nieudana rola świetnego reżysera, grana przez namiastkę aktorzyny, oklaskiwana przez klakierów, celem której była drwina. Jawny cynizm. Zapytam jeszcze raz: to był mój show time? Coś wniosłam? Bo jedyne co zabrałam, to doza upokorzenia i cierpienia. Wieczna depresja. Brak chęci do życia. Nicość. I pocieszam się jedynie faktem, że przeżyłam moje fatalne życie za kogoś. Teraz urodzi się niewiarygodny szczęściarz wybitnie uzdolniony. Moja druga strona. Mój rewers. Mam się niby napawać jego powodzeniem? Nie jestem miłosierną samarytanką ani nie przyjęłam postawy mesjańskiej.

                Patrząc na moje uczucia można śmiało stwierdzić, że jestem pesymistką. Czasami nawet śmieję się ze swojego pecha. Uśmiecham się do zachmurzonego nieba i pytam na głos: czy właśnie teraz jestem esencją samej siebie? Czy to taki plan dla mnie miałeś? Kilka prób samobójczych i czysta otchłań. Widocznie jestem do tego stworzona. Tylko dlaczego nie potrafię ćpać? Czemu nie pogrążę się w koszmarach życia na haju? Łykam gorzkie łzy, bo wiem, że jestem na to za słaba. Nie tłumaczę tego, że jestem dobrym człowiekiem. Ułożoną, grzeczną dziewczynką, która nawet kiedy przynosi dumę jest niedostatecznie dobra. Jestem jak wybrakowany towar. Przyjęta przez normy, ale z zastrzeżeniami. Ginę. Po prostu pogrążam się w tym. Niedługo wchodzę w dorosłe życie. Alkohol bez ograniczeń, seks bez pozwolenia i fajki kiedy tylko zechcę. Co wtedy? Publiczne samobójstwo czy pranie brudów? Społeczna dziwka, monopolowy żul czy nałogowy palacz? Jaki scenariusz dostałam? Wiem tylko, że nie zgarnę za niego gaży. Ze łzami upokorzenia stanę na scenie i łykając gorzkie słowa będę się kłaniać jak klaun w cyrku wiedząc, że innych to śmieszy, a dla mnie to czysta zabijająca rutyna. Znowu położę się spać z niemym wołaniem, aby się już nie obudzić. Co tracę? Przyszłość? Za taką, która mnie czeka serdecznie podziękuję. Zbyt wiele rzeczy brałam na klatę, żeby dać się zgnieść tej tonowej płycie nagrobnej, którą specjalnie przygotował dla mnie los. Anonimowa w świecie osobistości. Inna, bo nic nie znacząca. Osobna. Sama. Niechciana. Pozornie kochana. Niezrozumiana. Niedostatecznie dobra, żeby przeżyć. Najsłabsze ogniwo. Nie są to brednie nastolatki, według której nikt jej nie zrozumie. Nie krzyczę: precz z systemem. Ja mam tak od lat. Od kiedy pojęłam, że życie wyłącznie kopie. Czasami tylko lżej niż zazwyczaj. Wybrakowana, z pytaniem: czy ktoś pokocha mnie taką, jaka jestem, zanim zasnę?