Chodzę
do szkoły, bo muszę. Nie mam najmniejszej iskry zapłonowej, ani odrobiny
zaparcia, ale nie mam też innego wyjścia. Leszek… No, cóż. Był i się zbył.
Wyparłam go z pamięci, a w mojej głowie powstał mur oddzielający mnie od sama
nie wiem czego. Nawet się w to nie zagłębiam. Nie szukam w pamięci rzeczy,
które kiedyś robiłam, a dzisiaj z niewyjaśnionych przyczyn zniknęły. Nie
wywołuję obrazów z przeszłości, bo chcę wiedzieć od czego chroni mnie ołowiana
ściana. Nie wytrzymam nerwowo, jeśli zacznę drążyć. Rozerwę się wewnętrznie,
jeśli niczego nie znajdę. Zginę, jeżeli wytrwam tę próbę i odnajdę sedno.
Pogrążę się do reszty w oceanie niezidentyfikowanych myśli i uczuć. Stoczę się
po egzystencjalnej równi pochyłej natykając się na każdy kamień na mojej
drodze.
Nie potrzebuję zatracenia. Nie potrzebuję nicości. Zachłannie jak wody
pragnę kontroli nad swoim życiem. Poczucia, że coś mi wreszcie wychodzi.
Codziennie jednak walczę z obezwładniającą bezsilnością i niechęcią. Podejmuję szpadę
i atakuję. Prę do przodu z nikłą nadzieją lepszego jutra. Że być może to
właśnie po tej nocy nadejdzie przełom. Budzę się z niemiłym skurczem w żołądku,
że ten poranek jest tak samo szary jak wczoraj. Że nic się dzisiaj nie zmieni. Wychodzę
z domu, a powietrze wokół mnie jakby stoi. Jest ciężkie i natrętne. Wdziera się
w moje nozdrza drwiąc, że życie idzie dalej, a ja zamarłam. Tkwię w martwym
punkcie bez przyszłości. Tworzę jedynie kolejną szarą i nieruchomą cegłę będącą
tłem dla świata. Kiedyś się wyróżniałam. A tu ładnie śpiewałam, dokładnie
recytowałam, lekko pisałam i zatracałam się z niezrozumiałą, równocześnie
dziwnie piękną pasją w czytaniu książek.
Teraz? Teraz to, co kiedyś mnie
wynosiło ciągnie mnie ku samozagładzie. Wciąż wymagam od siebie więcej i
więcej, a mój organizm nie wydala. Czy to źle, że dążę do doskonałości? Czy to
źle, że pragnę kontynuować życiowe pasje? Nie mam już na nie czasu trawiona
bezsensownością działań, które w żadnym przypadku nie przynoszą mi życiowego
doświadczenia. Jedynie upokorzenie i znienawidzenie. Pogarda, jaką w tej chwili
pałam do pewnych spraw trawi mnie niczym płomień. Od wewnątrz, po kolei
ogarniając poszczególne tkanki, aż w końcu zapłonę żywym ogniem. Wyleję żółć na
zewnątrz i… Pozostanę pustą, zużytą skorupą. Bez życia, bez przyszłości, na
której zostanie zbudowany nowy porządek. Bo ja przeminę wraz ze świetnością
innych. Wraz z porażkami rówieśników. Wraz z ich sukcesami. Potem już zabraknie
mi czasu na działanie. Zniknę. Samotną przy początku, samotną przy kresie. Wiecznie
pytającą los: czy to właśnie mój czas? Czy to właśnie tak miałam przeżyć życie?
Czy to właśnie był pokaz, w którym grałam główną rolę? Nieudana rola świetnego
reżysera, grana przez namiastkę aktorzyny, oklaskiwana przez klakierów, celem
której była drwina. Jawny cynizm. Zapytam jeszcze raz: to był mój show time? Coś wniosłam? Bo jedyne co
zabrałam, to doza upokorzenia i cierpienia. Wieczna depresja. Brak chęci do
życia. Nicość. I pocieszam się jedynie faktem, że przeżyłam moje fatalne życie
za kogoś. Teraz urodzi się niewiarygodny szczęściarz wybitnie uzdolniony. Moja
druga strona. Mój rewers. Mam się niby napawać jego powodzeniem? Nie jestem
miłosierną samarytanką ani nie przyjęłam postawy mesjańskiej.
Patrząc
na moje uczucia można śmiało stwierdzić, że jestem pesymistką. Czasami nawet
śmieję się ze swojego pecha. Uśmiecham się do zachmurzonego nieba i pytam na
głos: czy właśnie teraz jestem esencją samej siebie? Czy to taki plan dla mnie
miałeś? Kilka prób samobójczych i czysta otchłań. Widocznie jestem do tego
stworzona. Tylko dlaczego nie potrafię ćpać? Czemu nie pogrążę się w koszmarach
życia na haju? Łykam gorzkie łzy, bo wiem, że jestem na to za słaba. Nie
tłumaczę tego, że jestem dobrym człowiekiem. Ułożoną, grzeczną dziewczynką,
która nawet kiedy przynosi dumę jest niedostatecznie dobra. Jestem jak
wybrakowany towar. Przyjęta przez normy, ale z zastrzeżeniami. Ginę. Po prostu
pogrążam się w tym. Niedługo wchodzę w dorosłe życie. Alkohol bez ograniczeń,
seks bez pozwolenia i fajki kiedy tylko zechcę. Co wtedy? Publiczne samobójstwo
czy pranie brudów? Społeczna dziwka, monopolowy żul czy nałogowy palacz? Jaki
scenariusz dostałam? Wiem tylko, że nie zgarnę za niego gaży. Ze łzami
upokorzenia stanę na scenie i łykając gorzkie słowa będę się kłaniać jak klaun
w cyrku wiedząc, że innych to śmieszy, a dla mnie to czysta zabijająca rutyna. Znowu
położę się spać z niemym wołaniem, aby się już nie obudzić. Co tracę?
Przyszłość? Za taką, która mnie czeka serdecznie podziękuję. Zbyt wiele rzeczy
brałam na klatę, żeby dać się zgnieść tej tonowej płycie nagrobnej, którą
specjalnie przygotował dla mnie los. Anonimowa w świecie osobistości. Inna, bo
nic nie znacząca. Osobna. Sama. Niechciana. Pozornie kochana. Niezrozumiana.
Niedostatecznie dobra, żeby przeżyć. Najsłabsze ogniwo. Nie są to brednie
nastolatki, według której nikt jej nie zrozumie. Nie krzyczę: precz z systemem.
Ja mam tak od lat. Od kiedy pojęłam, że życie wyłącznie kopie. Czasami tylko
lżej niż zazwyczaj. Wybrakowana, z pytaniem: czy ktoś pokocha mnie taką, jaka
jestem, zanim zasnę?